Archiwum 23 sierpnia 2020


sie 23 2020 Zosia i cud jej ocalenia
Komentarze (0)

Zosia to najwierniejsza suczka Julii. Zakochana w swojej opiekunce bezgranicznie. Nie odstępował nawet w łazience i spała z Nią na jednej poduszce. Być może dlatego, ze Julia walczyła o jej życie, bo wisiało na włosku.

A wspominała ten zły czas Julia tak:

4 stycznia 2012

         Zosieńka była z nami tylko trzy tygodnie. Drugiego stycznia stanęliśmy w obliczu dwóch dramatycznych decyzji. Pozwolić Zosieńce bezboleśnie odejść lub poddać ją skomplikowanej operacji, przy czym rokowania zabiegu były złe.  

Ale od początku?

 U naszej maleńkiej Zosi tuż przed świętami zdiagnozowano zapalenie płuc. Natychmiast zastosowano    antybiotykoterapię. Jednak objawy przekonywały mnie, że choroba postępuje. Zaraz po świętach trafiłam do kliniki doktora Dariusza Niedzielskiego. Przeprowadzono u Zosi dogłębną diagnostykę. Przeciągający się w czasie stan zapalny spowodował u Zosieńki ogromną leukocytozę. 50 tysięcy! Lekarze chwycili się za głowy. Dr Luiza Trzuszczak wspomniała przypadek, kiedy psina miała 60 tys. białych krwinek. I to był rekord. Zosieńka otrzymała dożylnie steryd, lek p/zapalny i  antybiotyki.

Tego dnia stan poprawił się. Miałam taką radość i nadzieję, że najgorsze już za nami.

    Kolejne dni przynosiły pogorszenie. Zosia kaszlała, dusiła się. Leki szły, codziennie. Miała chwile lepszego samopoczucia, ale coraz rzadziej. 

2 stycznia o godzinie 18.00 w klinice przy Komandorskiej stanęło nad Zosieńką gremium wybitnych lekarzy różnych specjalizacji. Padła jakaś wstępna diagnoza. Rtg, usg, analizy krwi? Leukocytów ?71 tysięcy!!!

 

Lekarze długo zastanawiali się,  dyskutowali, by w końcu potwierdzić swoje podejrzenia.  U Zosieńki w przeponie wykryto przepuklinę. W jej wyniku zawartość jamy brzusznej przedostawała się do klatki piersiowej. Tu, jak wiadomo, jest miejsce dla płuc i jelita napierające na nie zmniejszyły ich powierzchnię oddechową. Niewydolność oddechowa to, najogólniej rzecz ujmując, niedotlenienie wszystkich organów. W stanie niewydolności oddechowej powiększa się serce? i? wszystko się sypie.

Doktor Niedzielski nawet podjąłby się fizycznie takiego rzemieślniczego wyzwania i zaszyłby tę ?dziurkę?, a przecież to niemal mikrochirurgia w takiej kilogramowej Zosi. Jednak anestezjolog nie widział szansy, by  spremedykować organizm z takimi parametrami.

Na Zosieńkę właściwie nie działał żaden antybiotyk. Leukocytoza wzrastała...

  O dramatycznej chwili podjęcia przez nas decyzji nie chcę pisać?Mało zresztą pamiętam.

Spojrzałam ostatni raz na jej diamentowe ufne oczy. Ten widok pozostanie w mojej głowie na zawsze. Patrzyła na mnie, ponieważ zawsze u mnie było bezpiecznie. Szukała we mnie ratunku i ja ją zawiodłam?Oddałam na śmierć...

Wsiedliśmy z mężem do auta? Nie ruszyliśmy z parkingu? Oboje długo płakaliśmy?I nie było dla nas pocieszeniem, że nasza Zosieńka jest szczęśliwa za Tęczowym Mostem. Była taka cudowna i kochana.

 

19 stycznia 2012

 

 Widziałam to kiedyś w filmie...  

...piękny Anioł przyprowadził małemu chłopcu we śnie szczeniaka. Bo on wcześniej zaginął małemu i chłopiec z żalu przestał mówić.

Ale to był film. Ale to był Anioł... A poza tym ja nie jestem małym chłopcem i do mnie nie przychodzi we śnie nikt, prócz męża, ale do anioła ni jak nie jest podobny.

I moja Zosieńka też nie odwiedziła mnie wcale poza jawą, od kiedy jej nie mam....Pewnie nie znalazła drogi. Mały brzdąc przecież jeszcze. Albo może przewodnik zawalił?? Wolałam więc myśleć, ze za Tęczowym Mostem Psia Siła Wyższa powierzyła Zosieńce jakiś nadzwyczajny cel, misję. I, że ona tam jest niezbędna.

Ale nie specjalnie pomagało?

Po chwilach rozpaczy przyszedł czas przygnębiającej bolesnej tęsknoty, ciągnący się w nieskończoność, jak pruta peleryna Ziemi. Ostatnie ?ślady? Zosi likwidowałam w poczuciu winy. A mąż uznał, ze jednak nie spali w kominku jej książeczki zdrowia. Odruch tęsknoty ?pomyślałam, czy raczej nawyk klamociarstwa?

    Rankiem schowałam Edka za pazuchę, bo cherlał jeszcze od tej Zosinej infekcji, a trzeba pójść do kolejnej kontroli w ten ziąb styczniowy. Burknęłam zła, bo tę książeczkę zobaczyłam: "Nie chcę pamiątek!".

Gdy wchodziłam do lecznicy spłynęły mi po twarzy łzy i poczułam znajomy uścisk gardła. Za TAMTYMI drzwiami błysnęły znów diamentową łzą oczka mojej Zosieńki. Ona już na zawsze tam zostanie. Z tym mokrym spojrzeniem. Sama, bidulka, oddana na śmierć. Zza TAMTYCH drzwi czuję wciąż jeszcze lepki zapach cierpienia mojej Zosieńki.

Edek też już poczuł swym psim nosem, że tu może nie być fajowo. Dopóki przychodził potowarzyszyć Zosi to luzik. Dziś skoczył mi w ramiona wprost ze stołu zabiegowego i zawieszony, jak małpiatka drżał całym sobą, niczym wibrator ze świeżym akumulatorem. Skąd miał mieć pewność, że dzisiaj dla odmiany pańcia jego nie zostawi za TAMTYMI drzwiami...

A takie fajniutkie te dziewczynki- lekarki tam są. Cieszę się, że je mam i wiem już na pewno, ze moje stadko nie będzie się badało, chorowało i leczyło nigdzie indziej. Nawet mimo tego, że te Zosine diamentowe spojrzenie zawisło właśnie w tej klinice na zawsze.

Nie jest źle z Edkiem, więc wizyta: ?krótka piłka?. Chwyciłam za bary płaszcz, gdy doktor Luiza z powagą zaprosiła mnie jeszcze raz na krzesło. Pikawa huknęła mi w piersi wartościami zawałowymi! I znów TEN uścisk w gardle! O... Nie, nie! Drugi raz nie dam rady....Idę razem z Edkiem za most, jakby, co...!!! Ale tu nie o Edwarda szło. Przestraszyłam się na dobre, bo i Luiza nabrała oczu jak żaba. Twarz jej zaczerwieniła się i choć mało ją znałam wyczułam, że też się boi.

-   Muszę się pani do czegoś przyznać, pani Julio- walnęła skruchę młoda dr Luiza.

?Nie jest dobrze? - buchnęło mi pod potylicą. Absolutny zastój funkcji myślenia, tabula rasa,  przez głowę mi nie przeszło, co mogę dalej usłyszeć.

-Myśmy się trochę porządzili i ...nie uśpiliśmy Zosi..., ?zdecydowaliśmy, że ją otworzymy.... Szef nie jest prędki na ostateczność i zadecydował?- ciągnęła dr Luiza, a ja czułam, że kłęby pytań i myśli uchodzą nad moją głową obłokiem dymu. Oczywiście milczałam w bezdechu, bo nie tylko myśli zamotały się w staroświeckie supełki, ale i gardło wyschło, jak po pijackiej trzydniówce.

Dalej pamiętam już tylko kocioł myśli w głowie. Jakieś kolorowe wizje Zosieńki w moich ramionach... ?żywej Zosieńki?  mojej Zosieńki...Nie może być!!? Zmartwychwstałej??! Co tu jest grane, jasna dupa?!  Dżysas, mnie się to wszystko chyba jednak śni. Eksplodowałam lawiną pytań, by szybko dotrzeć do tego najważniejszego:

-I ona tu jest? Moja Zosieńka???

I tu, gdzie błysnęło diamentem ostatnie jej spojrzenie stanęła, jak Dobry Anioł doktor Karolina, a w jej opiekuńczych ramionach iskrzyła nasza Zosiula. Ta sama nasza Zosiula! Naprawdę ona! Nasz najdroższa dziewczynka! Łebek zaświecił jej platyną włosków i wydała się nieco doroślejsza od tamtej sprzed trzech tygodni. Nawet gdyby, kto zwątpił, wówczas, czy to, aby na pewno Zosia, nie dowierzając w martwych jej powstanie, to już w moich ramionach będąc przekonałaby każdego.  Rozpoczęła swoje Zosine lizanko po uszach i szyi, ciamkanie i ?nawijka jakaś po psiemu do mojego ucha.  Chyba w celu się pożalenia. Chociażby na wyrodną pańcie, co ją niby w ręce Boga oddała, by ulżyć w cierpieniu, a później wymyśliła do tego misję jakąś, cel. Pff...

Chwała wszystkim bóstwom:Bogu, Allahowi, Buddom, że ręce doktor Luizy i reszty

ekipy były dłuższe od boskich i przechwyciły Zosieńkę, by ją zawrócić na drogę do żywych.

Teraz nastąpiła w tym Wielkim Dniu chwila na info stricte medyczne i szczegóły okoliczności podjęcia decyzji o operowaniu Zosi.  Szanse były zerowe i trzeba rzecz nazwać po imieniu: to był eksperyment. Dr Luiza dojrzała z pewnością w diamentowym błysku Zosinego ślipka niezwykłą wolę życia.  Czułam że Ona była szyją do tej tęgiej Niedzielskiej głowy. Największym problemem okazała się wątroba, której część wpakowała się przez przepuklinę w przeponie na płuca. Nie doszło szczęśliwie do uszkodzenia worka osierdziowego.

O całej tej misternej sztuce i kunszcie, co daje doktorowi Niedzielskiemu swobodę i pewność poruszania skalpelem wewnątrz kilogramowego ciałka, by poprawić to, co naturze nie wyszło, powinno się śpiewać ody i hymny chwalebne.

Ale, jakże marne mogłyby się stać te zawodzenia w obliczu merdającego ogonka Zosinego, gdy wreszcie zeszła na Ziemię z przestrzeni narkotycznych. Od tego momentu było już tylko lepiej. Małymi łyżeczkami, ale do przodu. Cały personel kliniki pokochał moją panienkę za jej siłę walki i chęć życia. W krótkim czasie stała się pupilką ?zakładową?. Trzeba by może pomyśleć o proporcach z pycholem Zosinym dla wszystkich fanów z komandorskiej weterynarii. Albo, choć zamówić jakąś sesję fotograficzną z gwiazdą, tą Małą Siłaczka?Wielką Wygraną. Podobno ona tez pokochała wszystkich. Nie dziwota, że w każdej dumnej, weterynaryjnej piersi ?wrocławsko-komandorskiej ? dziś panoszy się ta mała kruszyna. Oni tam wszyscy stoczyli rundę o Zosiną duszyczkę i wyrwali aniołka spod  kosy śmierci. I dopiero, kiedy była już pewność, że Zosia zostaje wśród żywych postanowili mi o tym powiedzieć.

Czym zasłużyłam sobie, że wszystkim wokół nie, a mnie dane było dotknąć cudu?? Ile dziś w naszym życiu znaczy Zosieńka?? Czy ktoś potrafiłby to ogarnąć?? Ja absolutnie nie.

 

psiamama1971   
sie 23 2020 Wielebnym w matkę i pierwsze starcie Julii...
Komentarze (0)

Wielebnym w matkę i pierwsze starcie Julii z genem alko

Siadła na kanapie i siedziała tak z tępym wzrokiem w matryce laptopa wbitym. Bezproduktywnie pół dnia wisiała nad laptopem, a to zdjęcia przeglądając, a to jakieś śmieci kasując. Generalnie, robiąc większy burdel niż dotychczas w nim był. I powróciła do niej myśl sprzed jakiegoś czasu. Sprzed świąt chyba. Zresztą to nie było jednorazowe, że kombinowałam w tę stronę.

Wy- googlowała ‘SMOLEC PARAFIA’. Odnalazła adres jej księdza. Ich- w zasadzie, ale tylko ona z rodziny bywa w kościele. Oprócz matki oczywiście, bo ona GŁĘBOKO WIERZĄCA JEST! Ale ona jeździ do starej parafii, bo tu nie ma, z kim plot gardłować. 

Bo ten kch  ksiądz…jakiś inny jest niż dotychczas spotkani. Przystojny i w podobnym wieku. Julia o żadnym nigdy nie pomyślała, jak o wsparciu dla jej ducha. 

Na kolędę, jak przychodzi …to zawsze z szeroko otwartymi ramionami, od furtki prosto do pani domu. I serdecznie, jak stary ziomek z rodziny dyg-dyg w dwa policzki. Nie buzi, takie tam muśnięcie pekaesami.  Ale tylko z nią. Z resztą rodziny graba i już.  A przy stole, jak wszyscy usiądą, to w zasadzie do Julii ani słowa nie zamieni, a ta cegłę jara, jak siksa jakaś nastoletnia. I mimo, że trzy lata tu tylko są, to nawet spotkany w sklepie pamięta jej imię i uroczo rozkłada ręce w skłonie. Uśmiechnięty delikatnie, nieco tajemniczo… „Dzień dobry Pani Julio” – w życiu żaden ksiądz ją tak nie znał, jak ten już po pierwszej kolędzie.

Inna sprawa, ze Julia go sobie kupiła, bo on kocha pieniążki. Zresztą kocha, nie kocha terenowy mercedes tłusto potrzebuje…, a jak by jakąś część trzeba… To nie tak, że za stówę błotnik, jak do jej hyundaia. Zrobiła w banku stale zlecenie przelewu, co miesiąc na 25zł..  Pomyślała: na mszę nie chodzę w niedzielę za często, a raczej bardzo rzadko, to te piątaki, co by szły na tacę, to mu wpłacę na konto. Napisała ‘na potrzeby parafii’ i tak kapię już te trzy lata.  Suma banalna. Czyżby ona miała ważyć o tej jego pamięci o Julii z Głównej 17. Śmieszna suma…, choć, jakby mu każdy Smolczanin takie dwie -trzy dychy słał na stale …Na pewno w każdym razie, kupiła za tę cenę nieco śmiałości do niego, jako księdza.

I w piątek wyklepała:

 

Drogi Księże Andrzeju,

Boję się, że dzieje się u nas coś strasznego. Mamy wielki kłopot z moją mamą.  Kłopot natury współżycia, bycia razem. To trwa już dwa lata. Jesteśmy kłębem nerwów. Dziś przestraszyłam się poważnie samej siebie.

Przeszło mi przez myśl, ze chyba zabiję matkę i pójdę się powiesić. 

To jest do mnie niepodobnLe, ale tak było. Boję się.

Nie tego wcale, że miałabym to zrobić, bo wiem, ze nie. Znam swoje możliwości. Ale boję się, do jakich sytuacji jeszcze dojdzie i co się stanie  się z moją rodziną , kiedy zupełnie nikt z nas nie będzie już w stanie normalnie funkcjonować. Ja muszę to księdzu wszystko opowiedzieć

Przecież ksiądz jest od dusz,  prawda...? Od ich leczenia...

A ja nie mam już pomysłów i sił. Proszę mi pomóc. Spotkajmy się. 

Jak najszybciej. Czuję, że powinnam szukać wsparcia u Księdza....

Może to, że Ksiądz jest bliżej Boga, to On lepiej usłyszy…? 

Mnie nie usłyszy, bo nie mówię do niego prawie wcale, 

ale czyżby on też już tez  nie widział … Staruszek.?

Julia O.

I dopisała numer telefonu.

Komórka odezwała się za trzy minuty. Obcy numer, ale przez myśl jej nie przeszło, że to on.

-Szczęść Boze pani Julio+*. 

Nieprawdopodobne- pomyślała. Czyli on miał tego maila właśnie w tym czasie odebrać, a ja tylko w tym momencie go napisać. Bo przecież nie jest codziennością, że koło godziny 15 ona siedzi bezczynnie w domu, a proboszcz nie jest u chorego, czy w kurii, czy gdziekolwiek, cos załatwić, bo czas taki miedzy nabożeństwami wolny.

-Ja chcę pani pomóc, pani Julio. Kiedy możemy się spotkać?

 Odpowiedziała, że najlepiej zaraz i nie minął kwadrans, kiedy siedzieli na plebani przy herbacie i oboje z pieczonym, nadzwyczajnie pysznym jabłkiem. Te jabłka były podane w takich czajarkach ruskich. Pewnie by nie zwróciła uwagi, ale takie, podobne stały u jej babci  tej od ojca, bo oni z Tarnopola pochodzili i z tych misek siorbali kiedyś herbatę. Ale miseczki zauważyła później. Pierwsze, co zwróciło uwagę to kominek. Klasyczny, jak jej. Z półeczką na zdjęcie wnuka. I strasznie surowa, wręcz ascetyczna reszta. A nawet na ową „resztę” tej wybielonej izby składało się bardzo niewiele. Szafa. Sprzed wieków chyba. Ale nie żaden barok czy inne „roco-koko”. Prosta, zwykła, jakby wystrugana przez Gepetto w biednej pracowni.  Surowy stół i takież dwa krzesła. Wszystko toporne, ciężkie, takie…porządne, chciałoby się rzec. Ale raczej jakby z wiejskiej kuchni, a nie z salonów. Żadnej tapicery, skóry i takich tam. Jak się do tego ma ten mercedes na podjeździe za dwieście tysięcy…? 

I krzyż.  Norma, w końcu plebania.

 Ale ten krzyż…. Wielki, jak ten Chrystusowy. Dziwnie przejmujące uczucie, kiedy tak w niego patrzyła. Taki wielki, w białym pokoju, oparty krzywo o ścianę. Jakby go tu na chwile tylko odłożył Chrystus

.  Patrzyła chyba jakoś dziwnie na ten kawał drewna, bo ksiądz wyszedł na chwilę, że niby „coś pies ujada”. A ona, zdeklarowana psia mama każde ujadanko wychwytuję, jak radar z daleka i nie słyszała...? Ona na pewno nie o tym myślała.  Bo kiedy tylko została sama w tej izbie podeszła do krzyża i oparła na nim swoje plecy. Ona go sobie przymierzyła… i pomyślała, kiedy spojrzała spod jego stóp na rozpostarte ramiona: „ciężej było Chrystusowi z takim, czy mnie z moim…? „

Pewnie ze dwie godziny siedziała, ale powiedziała wsio od początku do końca. Zrobiła zupełnego danona Bała się, by nie popaść w rozgoryczeniu w ton oskarżania i wylewania gorzkich żali.  Czy się udało?. Ale o dziwo nie beczała, bo zwykle to szybko się wzrusza.  Przy każdej spowiedzi beczy w konfesjonale, choć do każdej podchodziuczciwie, z porzadnym rachunkiem sumienia I obietnicą poprwy.ż.  Nieraz nie powie świadomie, co powinna. Bo co to za grzech, że nie pozwala się mężowi brędzlować do niej. Jej później z dupy cieknie pół dnia, bo się gdzieś te małe świdry pochowają, a nie księdzu. A tym razem sahara. Nic, ani pół łzy. Dziwnie, jak nigdy chowała twarz w zimne swoje dłonie, gdy ważyła myśli i słowa, by nie pieprznąć czegoś, jak jej się czasem zdarza nieświadomie..

 I on też myślał z dłońmi przy twarzy.  Mało mówił. Nieraz milczeli razem. Cisza, ale jakaś gregoriańska. Jakby echem klasztornych korytarzy grała. 

Gostyń!”-Zagrały wspomnienia, skojarzenia. „Gostyń!- Może pojadę do księdza Lecha! Tak!  A może go już dawno tam nie ma …to pojadę tam pooddychać. „

Gostyń jej już kiedyś przyniósł ulgę. Dziewięć lat temu, kiedy otarła się rąbkami płaszczy ze śmiercią. Kiedy spojrzała jej w oczy.  Półtora roku wówczas dyndała w niepewności, mając świadomość medyczną, co to jest zaśniad groniasty.  Ze ten sukinsyn, którego wyciągnięto z niej z martwym dzieckiem to rak łożyska. Jeśli zadowoli się łożyskiem, zeżre dziecko razem z nim, a mama ma szanse na całkowite zdrowie. Ale jak się, choć oprze łapę o endometrium to nie ma bata, nie odpuści. Ale czy był oparty to się może okazać jakieś półtora roku jeszcze. I Julia nie dawała rady tak dyndać półtora roku i zaczęła pić. 

Ale pijąc wiedziała, że już jest źle i że do ostatnich markerów będzie siedziała w nałogu po uszy, bo ma rodzinne obciążenie tym gównem. Piła i szukała dla siebie alternatywy, bo bardzo chciała, by te markery negatywne były. A, jak jej dane będzie zostać, to nie po to, by się upodlać i z gorzałą mocować, skoro raczysko odpuściło. W jakiś sposób ustrzeliła www Paulinów z Gostynia i tam o rekolekcjach zamkniętych dla alkoholików przeczytała. Pojechała na tydzień. W samochodzie na wszelki wypadek Sobieski czy jakiś inny łeb koronowany. Ale nie musiała.  Mimo, ze do końca rozprawiła się wówczas z problemem w tych murach klasztornych, to nigdy nie uwierzyła, że Bóg tam pomógł. Pomogło, bo dane jej było w tych murach, w tym jednym czasie spotkać sto, może sto pięćdziesiąt, a może z trzystubyło- nieważne, ludzi, którzy dotknęli bram piekła. Oni, co poczuli dno i przypadkiem mogli się od niego odbić, bo nie chlali w rowie jakimś z resztą meneli, tak będą tak do końca życia, raz w dół raz z powrotem. i znów jakiś poślizg. Dramat… Boże, jak ona się przestraszyła, kiedy słuchała ich historii. O tym piciu swoim też powiedziała księdzu. I, że się boi alkoholu, bo wszyscy dookoła chlali i popadali, jak kawki na serducho, jak mieli po 50 lat. Ojciec, dziadek wuj i ciotka taka najbliższa.  Ta to nawet pięćdziesiątki nie doczekała, ale jej i wątroba nie dala rady. A to najbliższa rodzina. Jakby sięgnęła po kuzynostwo matki do grobów, to więcej truposzy od wódy niż od raka. Reszta, co jeszcze ocalała jakoś psim swędem dalej chleje.  Matka, jej brat… I kiedy Julia właśnie debiutancko wkraczała na tę promenadę pijacką, co za chwilę urwie się brutalnie i rynsztokiem przywita, no to dane jej było poznać tych ludzi.  Boże, jak ona się przestraszyła, kiedy słuchała ich historii Całą noc,  do 5.40.Problem alkoholowy przypomni jeszcze o sobie w zyciu Julii.

 

 

Agnieszka śpi obok niej. Kocha ją. Mogłaby być jej , gdyby nie ten sukinsyn  rak wtedy, który  tyle złego zrobił. A duszy jej nie chciał wybredniaczek, pański piesek. Zrezygnował. 

 

„Dzisiejszą drogę krzyżową odprawie za panią, pani Julio”.   

Yyy? Pomyślała, że ją olał. To niby ma pomóc na wszystko? Dostrzegł chyba w jej twarzy to rozgoryczenie, bo dodał, że chce by pisała codzien, co i jak, a w środę to już modlitwa zacznie działać. Jaja jakieś chyba. Przecież to bajka dla tych klemp moherowych. Wzięła oddech, bo pewnie coś chciała trzepnąć, ale  ksiądz nie dopuścił do głosu. ‘Pani Julio, modlimy się i post w środę, taki mocny” I sięgnął z kosza w sieni wielkie jabłko. „Może jabłuszko, pani Julio?” Jak idiotka się poczuła. Stała wryta w te podłogowe dechy stare i zgłupiała jakoś. Ja tu poważnie przylazłam z kłopotem, i co…? I z jabłkami wyjdę, jak z jakimiś medykamentami na chorobę przewlekłą moją? 

„Jak modlitwa nie zadziała, to zaparzy Pani herbatkę i siądziemy z jabłkami pod Pani kominek” 

 

Nie zadziała, nie mam najmniejszej wątpliwości. Nie wierzyła.Tak, jak nie uwierzyła nigdy, że  boski palec w Gostyniu wskazała drogę. Jej dupa zadrżała, jak jej o drodze przeciwnej opowiedzieli ludzie. Ci, co zanim bram piekła dotknęli stracili wszystko, sponiewierali się, jak bydło i nawet tacy, co w pijackim swoim życiorysie rozmachem zagarnęli i ‘przypadkowo’  życie bliźniego swego.  

Liczyła  raczej na księdza siłę autorytatywną, a nie na boskie moce. Ksiądz i lekarz dla takich moherów, jak matka to świętość wciąż .

„To ja dwa sobie wezmę”- nic więcej nie wymyśliła na pożegnanie i sięgnęła do kosza. Wyszła.

 

Pod domem czekał już na  Tomek z Agą. Kurwa, ten znów taki przystojny, jakiś super taki, jak z tych ciuchów zimowych wylazł.  No ja pieprze nie mógł Agi do sklepu odstawić do Krzyska…Nie, do niego nie. Nawet jego numeru  nie ma wbitego do telefonu. Nie po tych kilku letnich dniach, kiedy był obok Julii i widział, jak mąż potrafi ją do poziomu posadzki sprowadzić nie ważąc, co mówi. Nie wierzył po tym, że ona jednak zostaje z nim. „To ty jednak jedziesz z nim do tej Tunezji”- zdziwiony był, zniesmaczony. A kiedy standardowo nie mógł się do niej  dodzwonić i powiedziała, ze do Krzyska zawsze się dodzwoni to spojrzał na nia, jakby niedosłyszał, co powiedziała. „Dla mnie ten człowiek nie istnieje. Rozumiesz? Nie ma go. Ja do Ciebie przyprowadzam Age. Jego nie ma” 

I nigdy już nie usiadł u nich, kiedy po Age w niedziele przyjeżdża. Dziś też, na stojąco, i jak zwykle marudził, ze jeszcze niespakowana. Wojsko aż trąci! Od kreski do kreski. Nie ma miejsca na jakieś luzy czy przepusty.  A ona jest, jak jej kiedyś powiedział nie spontaniczna, ale skomplikowana. Nie romantyczna, ale nieodpowiedzialna. I ją wtedy tak podgrzał, że się postanowiła nie odzywać do niego nic, Ale chyba poczuł, ze dla nie te jego uwagi to jakiś galop nieznany i zabolało, bo przyszedł za dwa, może trzy dni. Pogodny, uśmiechnięty taki. Mało się taki zdarzał być. 

 

A kiedy już Aga jest w domu, to jakby dodatkowe światło ktoś włączył, albo okno drugie wybił południowe. Przerzuca  się do innego świata. A Krzysiek stara się, jak może żeby zepsuć jej wówczas te chwile. Jak buldożer Czy to może zaboleć małą czy nie…Ważne, żeby jej dowalić. I tak do sobotniego wieczoru mogła pooddychać w innym wymiarze. 

Bo w sobotę  brat  jej przyjechał do Wrocławia w sprawie jakiejś krótkiej i babcia, by się z nim spotkać pojechała do swojego mieszkania.. Nie do Juli, bo pzeciez tez matka skłóciła kiedys ze sobą rodzenstwo nadajac jednemu na drugie I odwrotnie. . I wieczorem słyszy Julia, jak matka babcię o szczegóły spotkania wypytuję, bo taka  ona babcia kochana, a nie wie nawet, jak żyje jej ukochana najstarsza wnuczka, co zachorowała na stwardnienie mając 18 lat. Pyta dużo , ale każde babcine ‘niesłyszenie moje’ komentuje jakąś złośliwością. A w Julii zaczyna bulgotać, bo to gierki jej znane  i wzbudzające największą do niej nienawiść. Weszła do niej z zamiarem pewnie ucięcia jej tych docinek, bo na rzyganie jej się zebrało, ale co widzi?… nie ma, z kim gadać. Pijana. Machnęła ręką i powiedziała tak, by usłyszała. „Jadę po Piotrka/po brata/.”A ta w histerie, że absolutnie nie. Że ona sobie nie życzy i w te mańkę. A ciągle funkcjonuje wersja, że ona chce się z synem spotkać, ale on się wyrzekł matki. Więc krzyknęła, że to jest też jej dom i moze przyjmować, kogo chce i ona może zostać w swej twierdzy. Ale ….W życiu nie dałaby rady. Krzysiek trochę pogubiony i  jak chorągiew na wietrze przerzucił swe płótno na jej stronę i dalej jej wtórować, że jeszcze on tu jest, a on tez sobie nie życzy. No on to akurat może mieć jakieś smrody z nim, bo brat  łatwym  człowiekiem nie jest. Ale demaskując matki pozę natychmiast zadzwoniła do brata i przedstawiłam mu stanowisko  rodzicielki, która ponoć doczekała się samotnej starości, bo ma takie niedobre dzieci. Obydwoje. Jakby nas było siedmioro, tez byśmy byli wyrodni i źli wszyscy. Tylko nie ona.

A później jeszcze podeszła do niej blisko i patrząc jej w czerwone oczy z obrzydzeniem, by nic z reakcji jej nie stracić, gdy za chwilę powie, jak sugerował ksiądz: „ Ksiądz mnie w sklepie zaczepił, bo nie widzieliśmy się podczas kolędy, jak byłam na wykładach na akademii. I powiedział, ze koniecznie chce się wprosić w środę na herbatę”, Ale z tych nerwów powiedziała jeszcze „Jak Ty osobie duchownej spojrzysz w oczy jak Ci z nich jad kipi. „

A ta amok!!! 

TO MNIE NIE BĘDZIE W SRODE !!! !!! !!! 

 Buchnęła śmiechem. I dodała, że nie wie czy na pewno będzie i czy w środę, czy czwartek.. TO MNIE NIE BĘDZIE W OGÓLE W TYM TYGODNIU. 

Modlitwy nie pomogły, a do księdza musiała coś skrobnąć, bo 

wypada. I zupełnie nie wiedziała, co mu nadać, ale jak zaczęła pisać  refleksja nadeszła sama i 

…popatrzyła na tę pomoc w innym wymiarze. I napisała mu tak:

Drogi Księże Andrzeju,

Kolejny raz już siadam do komputera, by napisac wiadomośdc. I tak zatrzymuję się, bo 

wydaje mi się, że nie mam nowin. Nie zdarzyły się okoliczności, które wniosły coś nowego w 

nasz dom i naszą sytuację.

Ucichła jakby moja rozżalona dusza. I tak myślę, że w tym jej powrocie do codzienności 

powinnam może dostrzec wartośc i docenic to. Tak sobie tłumaczę.  Bo jakkolwiek 

codziennośc w relacjach z mamą jest dalece inna niż bym chciała, to jednak stan wyjącego z 

bólu i w niemocy serca mojego to okropnośc, której nie mam siły stawiac czoła, i której się 

boję. Jeżeli moje łzy w bezsilności, wołanie do Boga, deklaracje, że chcę zmienic to pasmo 

złych uczuc i niszczących emocji, jeżeli księdza ze mną rozmowa, intencje nabożenstw, o 

których usłyszałam miały mi pomóc wówczas i dziś, to chyba dostrzegam tę pomoc. W tym 

chocby, ze zrozumiałam, na jaką zmianę powinnam lub mogę wyglądac. Że spojrzałam na tę 

normalnośc, której wyglądam realnie. Że nie powinnam czekac pobudki w domu 

sielankowym, pachnącym ciastem i z zawsze uśmiechniętą babcią. Bo to jakbym cudu 

oczekiwała jakiegoś. Zdac sobie sprawę w całej tej niedobrej passie dla nas, że pomiędzy 

najwyższym stopniem, a najniższym trzeba najpierw stanąd na kilka pośrednich, by na nowo 

nauczyc się oddychac na innych wysokościach, innym powietrzem- to postrzegam dziś za 

pomoc, którą przyniósł mi ten krok przed tygodniem, że do Księdza odważyłam się zwrócic. 

Przychodziła mi przez te ostatnie dni myśl taka niejednokrotnie, że chyba swoim rozżaleniem 

przyjęłam postawę roszczeniową...A już na pewno od Księdza oczekiwałam...No właśnie, nie 

wiem, czego oczekiwałam, a chciałam, by Ksiądz pomógł. Jakkolwiek postąpiłam tego dnia, 

nogi zaprowadziły mnie pod właściwy adres. Nie pierwszy raz zresztą bliska rozpaczy 

zwróciłam się do osoby duchownej. To jakiś drogowskaz w środku mnie. Nigdy nie wskazał 

ślepej uliczki, choc nie zawsze poprowadził do wymarzonego celu od razu.

Julia O.

No i jak zwykle napisała, co na sercu. Musiała się zadowolić taką pomocą.  Jeśli wówczas targały 

nią okropne emocje, a dziś jest cichsza to coś pomogło. W duszy jakby bez zmian, ale może 

takim spokojem zrównoważonym prowadzi droga.

Nie wiedziała…Pojechała  zaszczepić Zosiulę i  dalej w pęd życia, w kierat, jaki sobie sama narzucała.

 

psiamama1971   
sie 23 2020 Zapiski z Afryki - Plaża bez radia.
Komentarze (0)

Basen hotelowy nad morzem znałam dotychczas z serialu o Caringtonach. Pewnie, dlatego zupełnie spontanicznie wybraliśmy leżak na niebieskich kaflach z możliwością schładzania się w przybytku zamożności, miast dzikość, mimo wkraczającej tucywilizacji, natury. Ciekawe czy innych właścicieli miejscówek trzymało nad basenem to samo. Wszak plaża Thalassy wyposażona była dokładnie w to samo, co sąsiedztwo basenów. Restauracja na plaży od rana serwowała dania z grilla, sałatki, napoje, również alkoholowe. Parasole plażowe nawet atrakcyjniejsze, bo z lisci palm, nie plastikowe. Pod nimi takie same hotelowe leżaki. Te bliżej wody też już od rana mają rezerwacje od rana . Ponadto wszystkie atrakcje, które znamy z nad polskiego morza z popisów nowobogackich, tu za kilka dinarów oferują specjaliści zatrudnieni w Thalassa Village. Można, rzecz jasna, poszaleć na bananie, można wynająć skuter bombardier albo zawisnąć nad brzegiem Morza Śródziemnego wraz z kochanym pod czaszą kolorowego spadochronu. Na chętnych czekają wyciągnięte na piach rowery wodne i kajaki. Dzieci na wydmie mają zorganizowaną wioskę afrykańską. Wokół placu z drabinkami stoją klimatyzowane, drewniane chaty kryte strzechą. W domkach, sądząc po tym, co dostrzegłam przez okna, dzieci mogą robić to, co dzieci powinny robić, a wiec bawić się, rysować, skakać na piłkach itp. Dziecięca wioska afrykańska jest oczywiście wyposażona w basen.A wszystko to bez skocznej polki "Lata z radiem", bez  wyjącego z ramienia Sebixa disco polo.

Atrakcją zaś nam zupełnie nieznaną z polskich plaż są  tu tłumnie przychodący handlarze. Tubylcy próbujący sprzedać turystom, co akurat podeszło im pod rękę. Jak zawsze uśmiechnięci i uprzejmi. Tak, że nawet ich nachalność nie jest bolesna(dla mnie, bo niestety nie dla wszystkich). Po za tym zdyscyplinowani są w odróżnieniu od rodzimych plażowych sprzedawców popcornu występujących, w co większych kurortach. Handlującym Tunezyjczykom można bezkarnie przebywać na mokrym piachu plaży. Nie mogą i nie wchodzą dalej, gdyż jest to plaża prywatna. Personel Thalassy pilnuje rygorystycznie tej prywatności tak, ze żaden z wczasowiczów nie jest narażony na naciski handlarza. "Obnośka" tunezyjska ma w ofercie:ręczniki ‘made in china’, podrabiane papierosy każdej marki, szmatki damskie w tradycyjnych deseniach, lampy Aladyna, rożnego koloru muszle wielkości główki kapusty, flance palm i juk, a także naszyjniki. Kiedy odbywaliśmy we dwoje rekonesans po atrakcjach plażowych Thalassy jeden sprzedawca biżuterii przyłapał mnie na mokrym piachu i pokazał niewielki sznur kamyków na rękę.

.-Madame, piecz- zaoferował od razu cenę bransoletki. Ale mnie w oko wpadł czerwony naszyjnik znajdujący się w drewnianej kasetce konesera. Miał trzy sznury koralowych paciorków i, jak prawdziwe korale, oddzielony każdy kamyk przekładką w kolorze zaśniedziałego srebra. Było to gabarytowo największe cacko w jego ofercie.

-Pięć?-Zapytałam doskonale zdając sobie sprawę, ze jest dużo droższy. -Oooo nie, madame! Saboter!-Nawet się zaśmiał na znak, że wie, iż to żart z mojej strony. -Dwadżescia piecz madame.

Zaprzeczyłam ruchem głowy.

- Dobra cena, madame.-Nie zamierzał odpuszczać prędko.- Taniej niż w biedroncze!-Zwalił mnie tym na kolana.

Usiadłam na piachu czekając na męża. Do sprzedawcy wzniosłam w bezradności dłonie i pokazałam znak 'many, many'. Spojrzałam na mojego nadchodzącego fundatora i Arab zrozumiał mnie, bo natychmiast zmienił kontrahenta. Ten zaatakowany z nienacka spytał swojej madame: 

-Juliś, chcesz takie?- I wyciągnął z kasetki oferowaną mi początkowo bransoletkę. Bez namysłu zapoznałam go z moim wyborem, na co automatycznie włączył się sygnał OK,OK

I usłyszałam:

-Dobrze wybierz sobie jaki chhcesz. Krzysiek rozpieszczał Julię.Spelniał jej zachcianki , zawcze tak  rządząc kasą, by byla rezerwa na  zachciankę  zony.

psiamama1971